Czas Marsa. Dlaczego i w jaki sposób musimy skolonizować Czerwoną Planetę Robert Zubrin 7,4
ocenił(a) na 66 lata temu Takie przyjemne futurologiczne bajanie podszyte naukowym wnioskowaniem i argumentacją. Czyta się bardzo miło i można przez chwilę bezkarnie poczuć się fantastą. Idea nowego początku ludzkości, gdzieś tam, w wielkim uniwersum, jest bardzo pociągająca także dla mnie. Nie będę wchodził w szczegóły, bo w tym miejscu autorzy mnie po prostu miażdżą dawką informacji z dziedziny astronomii, technologii kosmicznych i przeróżnych, mniej lub bardziej broniących się, teorii naukowych. Są bądź co bądź profesjonalistami i zawodowo zajmują się takimi rozważaniami. Jednak sama myśl przewodnia czyli kolonizacja przez ludzkość obcej planety jaką jest Mars jest z założenia błędna. Nie neguje samych technicznych możliwości wysłania człowieka na Czerwoną Planetę, bo to przy tytanicznych nakładach finansowych i wprost niespotykanym szczęściu jest teoretycznie możliwe. Pozostaje tylko pytanie po co komu taka straceńcza misja bez szans powrotu. Analogicznie istnieje możliwość wysłania załogowej ekspedycji w największą głębię ziemskich oceanów, ale co dalej miałaby tam począć taka załoga? Jak opuścić stosunkowo bezpieczny batyskaf i jak zorganizować nawet najskromniejszą egzystencję w tym zabójczym dla życia ludzkiego środowisku? Twierdzenie, że Mars jest najbardziej przyjazną dla człowieka planetą, jest tak stosowne jak powiedzenie, że wnętrze krateru czynnego wulkanu jest o wiele bardziej przyjazne dla człowieka od palącego wnętrza Ziemi. A konsekwencje znalezienia się w tych miejscach są przecież niemal takie same. Na Marsie mamy drastyczne zmiany temperatury w ciągu doby, od -140c do 100c. Nie ma tam ani grama tlenu, gleba jest zupełnie jałowa i nie ma żadnego namacalnego dowodu na obecność wody na tym pustynnym globie. Sami autorzy przyznają, że koszt wysyłania jednego kg ładunku na Czerwoną Planetę to koszt rzędu 250 tys. dolarów i są to dane z początków lat 90-tych i wzięte najprawdopodobniej z sufitu. Ciało ludzkie jest tak zawodnym mechanizmem, tak bardzo wyspecjalizowane do życia w wąsko określonych ziemskich warunkach, że nie podobna nawet zakładać, ze można ten wodno-proteinowy worek wysyłać gdzieś 50 000 000 km, hen w bezkres nicości.
Jeżeli kiedykolwiek dojdzie do międzyplanetarnych, czy międzygalaktycznych lotów ludzkości to nie w takiej tradycyjnie uroczej formie, że śmiałkowie ubrani w kosmiczne kombinezony, za pulpitem gwiezdnego pojazdu, będą urządzać sobie kosmiczne wojaże. W tym miejscu i ja pozwolę sobie zostać fantastą i stoję na stanowisku, że bardziej jest to możliwe w formie jakieś teleportacji, czy też zdematerializowanej przesyłki „ludzkiego” umysłu czy też fluidu. Można rozważać „wysyłkę” zapisu ludzkiego kodu genetycznego, z którego będzie można odtworzyć człowieka w miejscu docelowym. Wizja marsjańskich podróży jakie zaserwowali nam autorzy jako żywo przypomina mi niemy film z 1902 r. „Podróż na Księżyc”, gdzie gwiezdni podróżnicy zostali wystrzeleni pociskiem z „nieprawdopodobnie wielkiego działa” i na miejscu z cylindrach i parasolkach eksplorowali owego ziemskiego satelitę. Problem powrotu ekspedycji na Ziemię został rozwiązany za pomocą prostego fortelu, jakim było zepchnięcie pojazdu z księżycowej skarpy wprost na Ziemię ;)
Nie bądźmy jednak totalnymi sceptykami, w końcu kiedy Juliusz Verne pisał opowieść o swoim Nautilusie, też niejeden zadawał sobie pytanie „co autor wcześniej pił?”. Ciekawe co by powiedzieli, gdyby zobaczyli współczesne okręty atomowe o wielu pokładach i z 400 osobową załogą, które mogą pozostawać w zanurzeniu przez wiele lat.